Czy wiecie, że najwięcej owoców i warzyw marnuje się nie w domach, ale podczas dystrybucji? Liczone w setkach milionów ton straty pociągają za sobą ogromny koszt ekonomiczny i środowiskowy. Poznajcie polską markę, która ma pomysł na rozwiązanie tego poważnego globalnego problemu. Zapraszamy na rozmowę z dr. Andrzejem Wolanem, prezesem firmy Fresh Inset.
Jak dużym problemem ekologicznym w Polsce i na świecie jest marnowanie owoców i warzyw?
Szacunki są różne. Ale nawet najbardziej ostrożne, optymistyczne wyliczenia mówią o marnowaniu około 40% wyprodukowanych owoców i warzyw - na etapie produkcji, pakowania i transportu, całej dystrybucji. Jest to olbrzymi odsetek. W krajach Unii Europejskiej, skąd pochodzą najbardziej wiarygodne dane, notuje się straty na poziomie 88 milionów ton rocznie, co przekłada się na 150 miliardów euro poniesionych kosztów. Wpływa to nie tylko na opłacalność produkcji, ale także na ślad węglowy, wodny, energetyczny i wszystko, co wiąże się z koniecznością wyrzucenia tak ogromnej ilości owoców i warzyw. Wyzwanie, przed jakim stoimy, jest doprawdy gigantyczne. Wiele mówi się o marnowaniu jedzenia w domach - kupowaniu zbyt dużych ilości itp. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Mało kto widzi ten dopływający do portu kontenerowiec, z którego większość ładunku może nie nadawać się do późniejszego spożycia. Jeśli udałoby się nam ochronić tylko 10% wyrzucanych owoców i warzyw, przyczynilibyśmy się do zmniejszenia emisji CO2 na poziomie, jaki generuje kilka milionów samochodów.
Jak działa Wasze rozwiązanie?
Nasze rozwiązanie bazuje na substancji aktywnej: 1-Metylocyklopropen (1-MCP). Działanie tej substancji odkryto ponad 20 lat temu i od tego czasu powszechnie stosuje się ją w przemyśle związanym z produkcją jabłek. Ponieważ jabłka przechowuje się przez długi okres, mniej więcej 10 miesięcy: do następnych zbiorów, istniała potrzeba zapewniania im właściwych warunków. 1-MCP szybko stał się tutaj standardem. Dostarcza się go w dość specyficzny sposób - jako proszek, który wsypuje się do wody, tak aby w zamkniętej komorze chłodniczej zaczął wydzielać się gaz. Wykorzystuje się naprawdę niewielkie stężenia (jedna część na milion lub nawet mniej), a sam związek jest bardzo bezpieczny dla ludzi, zwierząt i środowiska. Po 24 godzinach, podczas których jabłka poddane były działaniu gazu, komorę chłodniczą się wietrzy i zamyka na prawie rok. Przez proces ten przechodzą wszystkie jabłka, które możemy kupić w okresie zimowym i wczesnoletnim.
Zadaliśmy sobie pytanie, dlaczego jedynym beneficjentem tej substancji mają być jabłka. Postanowiliśmy poszukać pomysłu na łatwe dostarczanie 1-MCP także innym owocom oraz warzywom. Skoro jabłka można „zabezpieczyć” aż na 10 miesięcy, to w przypadku innych produktów musiał istnieć sposób na ochronienie ich na etapach od producenta przez transport, dystrybucję i hurtownika po sklep i odbiorcę docelowego. Zgromadzenie 2 tysięcy ton owoców i warzyw w jednym miejscu nie wchodziło jednak w grę. Musieliśmy działać lokalnie, czyli w opakowaniu. Wymyśliliśmy więc system, gdzie 1-MCP uwalnia się bezpośrednio w pojemniku typu clamshell, w kartonie lub palecie. Od idei do jej realizacji upłynęło kilka lat. Ostatecznie powstał patent polegający na uwalnianiu 1-MCP z naszej autorskiej naklejki Vidre+ na warzywo lub owoc pod wpływem występującej w nim wilgoci. Innymi słowy - oddychając, warzywa i owoce generują wilgoć, wilgoć aktywuje nakleję i w tym momencie w opakowaniu wydziela się potrzebna substancja. Proste, prawda?
Dla kogo przede wszystkim przeznaczone są Wasze naklejki? Sadowników, hurtowników, sklepów, konsumentów?
Nasz docelowy rynek zaczyna się już u producenta: na polu lub w sadzie, a dalej - w zależności od metody dystrybucji - stosujemy nakleję w całym łańcuchu: u firm zajmujących się transportem i hurtowników. W najmniejszym stopniu nasz produkt jest przeznaczony dla klienta docelowego. Dlaczego? Najwięcej owoców i warzyw jest marynowanych podczas transportu i to dystrybutor ma największy wpływ na to, w jakiej formie i o jakiej jakości produkty dotrą do odbiorcy końcowego. W naszej strategii są jednak przewidziane także produkty konsumenckie. Będą to opakowania - na przykład woreczki - zawierające 1-MCP.
W tym momencie jesteśmy skupieni na rynkach największych producentów żywności. Na początku naszej drogi skoncentrowaliśmy się na Ameryce Południowej - wielkim producencie, który musi wysyłać swoje produkty transportem morskim oraz lotniczym, chociaż od tego drugiego coraz częściej już się odchodzi. Przykładowo: awokado płynnie do nas, do Europy, aż 6 tygodni i trzeba mu „pomóc” przetrwać tę wymagającą podróż.
Jak narodził się ten pomysł i jak długo nad nim pracowaliście?
Wszystko zaczęło się w 2012 roku. Nasza „firma-matka” - Synthex Technologies - zainteresowała się wówczas tak często przytaczaną tutaj substancją aktywną. Podjęliśmy prace nad syntezą i odpowiednią formą jej stosowania. Zaczęliśmy od sprzedawania 1-MCP do zastosowań wielkogabarytowych. W międzyczasie czyniliśmy jednak starania, by rynek 1-MCP w pewien sposób zdemokratyzować, czyli - jak wspomniałem - sprawić, by z dobrodziejstw tego związku mogły korzystać nie tylko jabłka. Jako chemicy w Synthex Technologies braliśmy udział w wielu projektach badawczych i mieliśmy doświadczenie w rozwiązywaniu różnych problemów przemysłu agrotechnicznego. Pomysł ewoluował, aż trafił do finalnego zastosowania w spółce-córce, Fresh Inset.
Jak wyglądała Wasza droga do miejsca, w którym jesteście obecnie. Jakie wyzwania napotkaliście po drodze i jak udało Wam się je pokonać? Jakie są też Wasze plany na najbliższą przyszłość?
Pierwsze doświadczenia startupu zbieraliśmy jako „firma-matka”, Synthex Technologies. Pokonaliśmy długą drogę, podczas której mnóstwo się nauczyliśmy. Jak każda marka przechodziliśmy przez wzloty i upadki. Mieliśmy jednak dużo szczęścia do inwestorów. Trafiliśmy na ludzi, którzy nie tylko inwestują pieniądze, ale także zapewniają bezcenne wsparcie merytoryczne. Otrzymaliśmy ogromną pomoc na przykład w kwestii zorganizowania funkcjonowania spółki. Kiedy powoływaliśmy Fresh Inset w 2018 roku, to suma tych doświadczeń bardzo zadziałała na naszą korzyść.
Nie jesteśmy jeszcze startupem, który zarabia więcej niż „pali”, ale zdecydowanie zbliżamy się do tego momentu. Zostawiliśmy już za sobą ryzyka technologiczne i potrzebę udowodnienia skuteczności oraz procedur. Mamy gotowy produkt, który jest poddawany wymogowi rejestracji, dopuszczenia do rynku itp. A na to nakładają się jeszcze koszty związane z ochroną patentową na 52 rynkach. Sprzedajemy już w Argentynie, niebawem będziemy sprzedawali w Ekwadorze, wkrótce powinno dołączyć do tej grupy Peru i kolejno: Brazylia, Kolumbia i pozostałe kraje Ameryki Południowej. Przygotowujemy się również do zaistnienia w Stanach Zjednoczonych, co powinno zdecydowanie popchnąć nas do przodu. Co więcej, nasz pomysł może znaleźć zastosowanie także wśród kwiatów. Testujemy to obecnie w Holandii, Kenii czy Etiopii.
Dla niektórych produktów sposoby ochrony są tak bardzo poszukiwane, że możemy stać się standardem rynkowym. Wiem, że mamy taki potencjał, a skorzystają dzięki temu wszyscy.
Jak udaje Wam się skoordynować tak rozległy geograficznie i kulturowo projekt?
Przede wszystkim nie śpimy po nocach (śmiech). Zadanie rzeczywiście jest wymagające, bo kiedy kończymy dzień pracy w Polsce, w Ameryce Południowej dzień dopiero się zaczyna. Gdy wejdziemy na rynek azjatycki - a przygotowania do tego także są już w toku, w Indiach mamy już nawet partnera - nasza doba będzie trwała więcej niż 24 godziny.
Pracujemy jednak z fantastycznymi fachowcami. W większości miejsc mamy swoich zaufanych ludzi - koordynatorów, którzy doskonale znają specyfikę lokalnego rynku. Współpracujemy ze specjalistami o szerokich kompetencjach, tak w dziedzinie agrochemii, testów na owocach i warzywach czy fizjologii roślin, jak i budowania przedsiębiorstwa. W krajach latynoskich w biznesie ważne są osobiste relacje i trzeba wypracować sobie kredyt zaufania. Łączymy się prawie codziennie, a raz lub dwa razy w tygodniu mamy długie zebranie zespołu, podczas którego ustalamy priorytety. Ten system naprawdę się sprawdza. Paradoksalnie pomogła w tym trochę pandemia. Wcześniej trudno było wyobrazić sobie prowadzenie działającej na kilkudziesięciu zagranicznych rynkach firmy bez ciągłego podróżowania i spotkań osobistych. Teraz wszyscy przywykli do kontaktów online i załatwiania w ten sposób poważnych spraw biznesowych. Myślę, że świat się skurczył. Zmieniły się standardy i oczekiwania i wiele rzeczy jest obecnie łatwiejszych. Oczywiście w pewnym momencie wróciliśmy do latania; nasz grafik jest aktualnie dość szczelnie wypełniony. Ale postrzegamy to jako powód do radości, bo wiąże się to już z podpisywaniem kontraktów z mega graczami na rynku owoców i warzyw. W takich momentach już po prostu trzeba się pojawić, zjeść kolację, porozmawiać…
Dostaliście się do finału II edycji Programu Grantowego ING. Jak wspominacie udział w tym wydarzeniu?
Uczestniczenie w konkursach to dla nas zawsze wspaniałe przeżycie. Daje nam to sposobność poznania innych marek - zobaczenia, czym się zajmują, jakie problemy rozwiązują. Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale w jakiś sposób nawet ucieszyło mnie, że w Programie Grantowym ING nie zdobyliśmy żadnej nagrody. Jesteśmy bowiem na bardziej zaawansowanym etapie niż większość biorących udział w tym konkursie startupów. Wyróżnionym firmom te granty były zwyczajnie potrzebniejsze. Nie dziwię się decyzjom kapituły, a nawet uważam, że tak właśnie to powinno wyglądać. Niezależnie od końcowych rozstrzygnięć zyskaliśmy szansę nagłośnienia problemu i pokazania naszej technologii. Wydarzenie wspominamy bardzo, bardzo dobrze - świetna organizacja, znakomita atmosfera. Udział w projekcie i dojście do finału pokazują, że jesteśmy godni zaufania. A jako, że grupa ING ma holenderskie korzenie, udało nam się uzyskać dostęp do cennych kontaktów w świecie kwiatów.
Co doradzilibyście startupom i młodym naukowcom, którzy mają jakiś eko-pomysł na biznes?
Po pierwsze, naukowcy nie powinni się bać współpracy z ludźmi z doświadczeniem rynkowym. Każdy, nawet najlepszy pomysł trzeba „obudować” wiedzą z zakresu komercjalizacji; inaczej nigdy nie ujrzy on światła dziennego. Składa się na to chociażby ochrona patentowa wzoru przemysłowego. Po drugie, należy umiejętnie zadbać o sprawy finansowe. A po trzecie, nie obawiać się współpracy z instytucjami publicznymi i funduszami. W zdecydowanej większości przypadków taka współpraca wychodzi startupowi na dobre. Często obserwuję bardzo mocne przywiązanie do swojego projektu i pewną niechęć do „przekazania go w cudze ręce”. Z jednej strony jest to zrozumiałe i dobre, ale z drugiej uniemożliwia rozwój. Jak mamy zachęcić inwestora do inwestycji, jeśli oferujemy mu ułamek procenta wartości naszej firmy? Dużym wyzwaniem jest właściwa wycena wartości - tak aby pokazać zarówno przyszłościowe możliwości rozwiązania, jak i odzwierciedlić realne miejsce, w którym startup jest. Warto zadać sobie pytanie, co możemy zyskać dzięki współpracy z odpowiednimi ludźmi, a co stracimy, jeśli od takiej współpracy odstąpimy.
Jak, Waszym zdaniem, wygląda obecnie relacja między biznesem a ekologią?
Z jednej strony na pewno relację tę kształtują europejskie wymagania. Z drugiej jednak dostrzegam - szczególnie w branży żywnościowej - że duże marki zaczynają lub są już w trakcie realizacji projektów, które idą jeszcze krok dalej. Dotyczy to zwłaszcza ograniczenia śladu węglowego w obszarze transportu. Jest dużo fajnych, niezwykle pożytecznych programów. Pokazuje to, że ekologiczny aspekt działalności staje się naprawdę ważny i przyciąga do siebie klientów. Wiele ciekawego dzieje także w sektorze chemicznym i agrochemicznym. Tego nie widać na co dzień, bo są to rzeczy głęboko „zaszyte” w technologii, ale nieustannie trwają prace nad zwiększeniem bezpieczeństwa produktów i poprawą procesów. Ekologię możemy obserwować na wielu różnych poziomach. Przed nami jeszcze długa droga, ale podążamy we właściwym kierunku.
Dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję.
Aby dodać komentarz, musisz się zarejestrować. Jeśli jesteś już zarejestrowany, zaloguj się. Jeśli jeszcze się nie zarejestrowałeś, zarejestruj się i zaloguj.