Żywot banerów, siatek i plakatów reklamowych jest krótki. Kiedy zakończy się promowana przez nie kampania, nośniki zasilają wysypiskowe hałdy i trafiają do spalarni… Chyba że do akcji wkroczą Trashki! Trashki to założona w 2010 roku w Krakowie marka zajmująca się przetwarzaniem pochodzących z odzysku materiałów reklamowych w unikalne torby, futerały na laptopy i tablety, akcesoria i dodatki. Oferta Trashki skierowana jest zarówno do dużych firm, które – tak jak ING Bank Śląski – nie chcą, aby ich kampanie reklamowe przyczyniały się do zanieczyszczenia środowiska, jak i do klientów indywidulanych, poszukujących niepowtarzalnych i nietuzinkowych produktów. Dzięki Trashkom to, co przeznaczone było na śmietnik, zyskuje nowe, atrakcyjne życie. O ogoniastych płazach, spotkaniu biznesu z ekologią i sztuce kaletnictwa rozmawiamy z Magdą Olearczyk-Porębską, założycielką Trashek
Nie mogę nie zacząć od pytania o Waszą znakomitą nazwę. Mamy tu trash, czyli śmieci, i urocze traszki z rodziny salamandrowatych. Trochę po angielsku, trochę po polsku, bardzo oryginalnie. Jak narodził się ten pomysł?
Kiedy zaczynaliśmy, pojawiło się mnóstwo tematów, nad którymi trzeba się było pochylić, i nazwa firmy była oczywiście jednym z nich. Nazwę „Trashki” wymyśliłam sama, ale zajęło mi to dość dużo czasu (śmiech). Roboczych pomysłów było kilka i w pewnym momencie „Trashki” jakoś same się wyłoniły. Zależało mi, aby nie było to słowo w języku angielskim - wyszedł taki polsko-angielski neologizm. W „Trashkach” łączą się róże wątki, z silnym akcentem na ekologię. Myślę, ze nazwa chwyciła, bo okazała się fajna także pod względem gramatycznym. Można ją odmieniać, wypada dobrze i w liczbie pojedynczej, i w mnogiej. Nasze torby od razu stały się „Trashkami”. Brzmi to znajomo, ale jednocześnie jest to jakieś nowe słowo.
A skąd pomysł na samą tego typu ekologiczną działalność?
Tutaj muszę sięgnąć trochę do archiwów pamięci (śmiech). Nie ukrywam, że inspiracja przyszła z zagranicy. A dokładniej z Barcelony. To właśnie tam po raz pierwszy spotkałam się z ekotorbami z banerów. Pomysł na torby z reklam, które wisiały wcześniej w barcelońskim metrze, ogromnie mi się spodobał. Chodziło to za mną przez jakiś czas, aż w końcu powiedziałam sobie: jak nie spróbuję, to się nie dowiem. A więc spróbowałam i zrobiłam to po swojemu. Naszym pierwszym partnerem była kawiarnia Cheder na krakowskim Kazimierzu, prowadzona przez Festiwal Kultury Żydowskiej (gdzie wcześniej pracowałam). Była to pierwsza instytucja, która jakoś łyknęła nasz poziom szaleństwa. I tak się zaczęło.
Czy Trashki były pierwszą taką firmą w Polsce?
Pierwszą nie. Byłam druga, więc na pewno można powiedzieć, że byliśmy pionierami.
Wasza marka bazuje na trzech ideach: upcycling, zero waste i fair trade. Co dla Ciebie znaczą te pojęcia?
Upcycling to główna idea, na której pracujemy. Odzyskiwanie mentalnie porzuconych materiałów, zbieranie ich, ubieranie w pomysł i dawanie im drugiego lub kolejnego życia to fundament naszej działalności. Zero waste to coś, do czego dążymy od samego początku. Poprzeczkę zawiesiliśmy sobie bardzo wysoko. Na razie jesteśmy less waste, bo mimo starań, nie możemy przerobić wszystkiego. Mamy świadomość, że chociaż pracujemy na odpadach, to sami również je generujemy. Ale to już wkrótce może się zmienić, bo złożyliśmy duży i ambitny projekt o dofinansowanie na budowę bezodpadowej linii produkcyjnej. Dostał on bardzo pozytywną opinię, więc mam nadzieję, że zbliżmy się do zero waste tak bardzo, jak to tylko możliwe. Fair trade kojarzy się głównie z certyfikatami, które pojawiają się na bananach czy kakao. Dla nas jest to podejście i sposób budowania relacji w biznesie i wewnątrz naszej pracowni. Chodzi tu o sposób, w jaki zatrudniamy ludzi i o warunki, jakie im zapewniamy. Tak, to dla nas bardzo ważny temat.
Jak wygląda droga od banneru reklamowego do pięknej torby lub wyjątkowego portfela? Czy mogłabyś opisać nam ten proces?
Trashki pojawiają się w momencie, kiedy kończy się kampania reklamowa. Reklamy czasem wiszą dłużej, czasem krócej, zwykle jest to minimum miesiąc. Nie ściągamy banerów osobiście. Przeważnie zajmują się tym firmy, które również je wieszają. Jest to wielkogabarytowy odpad, który trzeba pokroić na mniejsze moduły. Nie zawsze udaje nam się to wyegzekwować od firmy zdejmującej reklamy, więc często są one po prostu ładowane na palety, tak jak uda się je zwinąć, i trafiają do nas w postaci ogromnych pakunków. Naprawdę ogromnych - 300/400 m2. Później trzeba ten materiał rozpakować i zacząć go kroić na fragmenty. To trudne i żmudne zajęcie. Następnie moduły są myte. Używamy myjek ciśnieniowych i parowych - wszystko zależy od tego, jak duże jest zabrudzenie i jakiego ono jest rodzaju; czy to tylko kurz, czy również jakieś inne zanieczyszczenia. Czyste i wysuszone moduły - szerokie na dwa metry i o dowolnej długości - trafiają na stół krojczy. Teraz zaczyna się praca projektowa. Materiał kroimy według zamówionego przez klienta szablonu i szyjemy.
Czy materiał jest dostosowywany do wcześniejszych projektów, czy stanowi inspirację dla produktów?
Wszystko zależy od tego, czy materiał jest dla nas nowy, czy już dobrze nam znany. Kiedy trafia nam się coś nowego wpierw musimy zobaczyć, co w ogóle da się z tego zrobić; jakiego rodzaju projekty z niego wyjdą. Projekt trzeba dostosować do materiału, a banery to dość oporna materia: są sztywne, nie lubią pewnych przeszyć i tak dalej. Jedna rzecz to forma, a druga to to, co pojawia się na produktach w sensie graficznym. Wybieramy to w czasie krojenia, tak aby torby były jak najbardziej atrakcyjne.
Tworzycie limitowane serie produktów i pojedyncze egzemplarze. Czy da się w pełni przewidzieć, jak będzie wyglądało finalne dzieło? Czy zdarza się, że coś Was zaskoczy? Powstanie kolaż o wyjątkowej wartości estetycznej lub przeciwnie – dziwny, nieciekawy wzór?
Element niespodzianki jest zawsze. Kiedy prototypujemy i wprowadzamy jakiś nowy model, to przeważnie nie udaje się to za pierwszym razem. Żeby stworzyć model właściwy, Alfa, modeli Beta często trzeba uszyć kilka. A bywają i takie projekty, które mają odszyte bardzo wiele wariantów, i nie trafiły jeszcze do sprzedaży, bo ciągle jest z nimi coś nie tak. Czasem jest to kwestia uparcia się na jakiś określony efekt, który nie jest w danym momencie możliwy, bo np. ograniczają nas kwestie sprzętowe. Z niektórymi projektami nie jesteśmy sobie w stanie od razu poradzić: trzeba je gdzieś zawieźć, inaczej pociąć etc. Innym razem z błędów potrafi narodzić się coś ciekawego. Drobna pomyłka, np. w obliczeniach, może prowadzić do trafionych rozwiązań. Trzeba - jak ja to mówię - podążać za materiałem, a czasem iść na jakiś kompromis. Zależy nam, aby nasze produkty były dobrej jakości. Jeśli ratujemy coś tak dużym wysiłkiem - odzyskujemy, czyścimy - to po to, żeby powstało z tego coś dobrego. Nie ma sensu robić śmieci ze śmieci.
Jak duże jest zainteresowanie korporacji upcyclingiem własnych materiałów reklamowych? Czy w ciągu prawie 10 lat Waszej działalności zaobserwowałaś tu jakieś zmiany na lepsze?
Na pewno obserwujemy tendencję rosnącą. Stale przybywa zapytań i firm, które chcą z nami współpracować. Myślę, że w obliczu zmian klimatycznych pewna świadomość ekologiczna jest w tej chwili koniecznością. Gospodarka obiegu zamkniętego to na większą skalę jedyna odpowiedź na problemy, z jakimi musimy się zmierzyć. Aktualnie jesteśmy w trendzie i nikt już nie patrzy na nas dziwnie; jak wtedy, kiedy zaczynaliśmy. Pojęcia, których używamy, nie są już zaczarowane. Szyjemy zarówno dla małych, jak i bardzo dużych firm. Są wśród nich ogromnie rozpoznawalne marki, ale też instytucje kultury, festiwale, muzea, urzędy miast czy gmin. Miasta coraz częściej organizują przetargi, w których bierzemy udział.
Banery, siatka mesh, roll'upy, flagi, namioty i balony reklamowe, gumy drukarskie, pasy samochodowe, dętki rowerowe… Wciąż poszukujecie nowych materiałów do produkcji? Czy w ostatnim czasie Waszą paletę surowców zasiliły jakieś tworzywa, o których ciężko byłoby na pierwszy rzut oka powiedzieć, że do czegokolwiek jeszcze się nadają?
Nasza działalność opiera się na szyciu, więc szukamy materiałów, które da się przeszyć, ale w grę wchodzą także inne techniki, np. introligatorskie. Stale jesteśmy otwarci na nowe surowce, bo materiałów, nad którymi można się pochylić, jest mnóstwo. Ostatnio np. trafiło do nas płótno z łopat starego holenderskiego wiatraka. Wpierw pomyśleliśmy: „O rany, co my z tego zrobimy”. Płótno, więc materiał łatwy do szycia, ale o wielkich gabarytach i pokryte historycznym, wiekowym brudem. Trochę pokroiliśmy, praliśmy do skutku, i ostatecznie wyszły z tego bardzo fajne rzeczy. Trzeba poświęcić materiałom trochę czasu i uwagi, porobić prototypy, choć w codziennej działalności Trashek tego czasu odrobinę niestety brakuje.
Kaletnictwo, czyli wyrabianie i naprawa toreb, to piękne, ale trudne rzemiosło. Czy miałaś z nim jakąś styczność przed powołaniem do życia Trashek?
Moim atrybutem są nożyczki. Większość materiałów przechodzi przez moje ręce. Torby szyją zawodowi kaletnicy, a właściwie kaletniczki.. Ale wątek maszyny do szycia jest silnie obecny w moim życiu. Od dzieciństwa maszyna gdzieś tam mi turkotała w tle - szyły moja babcia i mama. Szycie, kaletnictwo i szewstwo to ważna część historii mojej rodziny. Jestem dumna, że w jakimś sensie kontynuuję te tradycje - w nowoczesnym, ekologicznym wariancie.
Studiowałaś teatrologię i religioznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Czy Twoje wykształcenie wpływa jakoś na charakter firmy i sposób jej działania?
Trzeba by innych zapytać (śmiech), jak mnie widzą. Ja zawsze powtarzam, że w jakimś sensie pracuję w zawodzie. Wierzę, że gdyby nie te studia, to tej firmy by nie było. Dało mi to jakąś otwartość. Myślę, że Trashki zbudowane są wokół humanistycznych idei. Zresztą mój mąż także jest po studiach humanistycznych.
A jakie to uczucie, kiedy widzisz Trashki na ulicach; na czyichś plecach lub ramionach?
To szalenie miła rzecz. Jestem wzrokowcem i natychmiast wychwytuję nasze produkty. Pamiętam większość toreb, które opuściły naszą linię produkcyjną; wiem dokładnie, z czego były zrobione i w jakich okolicznościach. Są momenty takiej podniesionej aktywności. Kiedy jest jakiś festiwal - np. Miesiąc Fotografii w Krakowie, z którym współpracujemy od lat - nagle pojawia się bardzo dużo osób, które chodzą z naszymi plecakami lub torbami i wszystko jest takie świeżutkie (śmiech). Ale może Trashki nie są wcale aż tak widoczne, tylko ja mam taki zmysł ich wypatrywania.
Jak przebiega relacja między biznesem a ekologią. Co jest na pierwszym miejscu? Czy pomysł na biznes trzeba dostosowywać do problemów, z jakimi mierzy się współczesny świat? Czy odwrotnie – to ekologiczne rozwiązania podsuwają najciekawsze możliwości?
Narracja ekologiczna jest dla Trashek kluczowa - od niej się zaczęło i bez niej tej firmy nie ma. Wyszliśmy od upcyclingu i wszystko jest wokół niego zbudowane. Dla mnie uczestniczenie w szeroko pojętym świecie mody jest wtórne wobec ekologii. Ale ta idea okazała się też biznesowo atrakcyjna. Myślę, że ekologia to taki bardzo duży worek, w którym warto poszperać, jeśli szukamy ciekawych pomysłów i innowacji. Jesteśmy wszyscy w takim momencie, że musimy zmienić nasz sposób myślenia o surowcach, produkcji i konsumpcji. Wierzę - choć może jestem trochę naiwna - że świat jest mądry i świadomy i pójdzie w dobrym kierunku.
Cieszę się, że możemy zakończyć ten wywiad tak optymistycznym akcentem. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję.
#INGdlaEKO
Już 4700 m2 naszych billboardów zamieniliśmy na 7400 ekologicznych toreb, plecaków, nerek i laptopówek. Nasze reklamy mają nowe życie, a my mamy realny wpływ na otaczające nas środowisko.
Aby dodać komentarz, musisz się zarejestrować. Jeśli jesteś już zarejestrowany, zaloguj się. Jeśli jeszcze się nie zarejestrowałeś, zarejestruj się i zaloguj.
Aby dodać komentarz, musisz się zarejestrować. Jeśli jesteś już zarejestrowany, zaloguj się. Jeśli jeszcze się nie zarejestrowałeś, zarejestruj się i zaloguj.