Radomska o przygotowaniach do biegu: „Wiele się dzieje. Najwięcej w mojej głowie”

Ostatnie tygodnie nie należały do najłatwiejszych i nie obfitowały w nadmiar podnoszących na duchu sukcesów. Zmiana pracy, wzmożony stres, deficyt snu – kombo, które nieco pozbawiło mnie równowagi.

Nie będę się zanadto rozckliwiać, ot stwierdzę smutno: zwątpiłam bardzo. W siebie, w to, że podjęłam dobre decyzje i rozważania co dalej nie dawały mi spać. Stres zajeżdżał. Poczułam potrzebę… sprawdzenia siebie. Udowodnienia, że mogę, jeśli chcę. Przekonania się, że to nie były tylko naiwne hasła i bezpodstawna wiara. Pomysły miałam różne, ale jak się okazuje najbardziej szalone nie należały tylko do mnie.

To miejsce, w którym warto wyjaśnić – jestem Radomska, mam 29 lat, przez większość życia miałam zwolnienie z wf-u i lekką nadwagę, śmiałam się z ludzi w neonowych strojach, uważałam, że bieganie jest głupie, a przynajmniej nie dla mnie. Na przestrzeni ostatnich kilku lat sporo się zmieniło, ale zdecydowanie nie podejście do biegania. Nadal miałam w głowie koszmarne sceny z podstawówki, bezlitosne teksty wf-istki i rówieśników. Dziś żartuję, że kiedy spośród klasy wybierano drużyny do jakiejkolwiek aktywności, to wszyscy ubolewali, że nie mogą wybrać ławki, a zostałam tylko ja. Do dziś mam traumę i nienawidzę publicznie ćwiczyć. Albo nienawidziłam…?

Wtedy znajoma, z którą kiedyś współpracowałam przy pewnym projekcie, rzuciła myśl: „Radomska, w październiku jest taki bieg, 10 km, szukamy kogoś, kto wstanie z kanapy, da radę się przygotować, wystartować, może nawet dobiec albo chociaż wskoczyć do karetki, kto ruszy z kanapy”. (W opisie zgadzała się tylko kanapa, a raczej siedzący tryb życia, bo jakieś 15 godzin na dobę pracuję przy komputerze.)

JA?!

Dziecko zwolnień z wf-u? Wieczny nieudacznik wybierany do drużyny z żalem, kiedy ławka i słup odmawiały rejestracji?! Jeżdżę zardzewiałym składakiem do pracy, ale 5km przecinane oddechem na światłach i fragmentami z górki to żaden wyczyn. Ostatni raz ćwiczyłam regularnie na początku roku i dobrze wiem, że oszukiwałam z liczbą powtórzeń. To szalone. I chyba szaleństwa było mi trzeba.

Po 1 dniu namysłu, odpisałam zdaniem, które oficjalnie uznaję za swoje motto i namazałam na lustrze:

„Nie wiem, spróbuję”.

Bo dlaczego Radomska masz mówić, że się nie nadajesz, kiedy nie sprawdziłaś?! Jak masz coś osiągnąć, kiedy skreślasz siebie na starcie?! No i…Bez fajerwerków, wielkich słów i obietnic zaczęłam. Ot taki mały sparing ze sobą, z nadzieją, że… A może bez nadziei?

Pierwszego razu nie zapomnę, oj nie. 5:30 rano, pusty park, bardzo łaskawa, ciepła jesień, początek września. Mam na sobie adidasy, które przeleżały w szafie z rok i chyba nigdy nie poczuły gruntu, bo ćwiczyłam w domu. Bawełniane, stare getry (z dziurą w kroku jak się okazało) i bawełniany t-shirt, bo przecież nie będę zaczynać od wydania 200 zł na profesjonalny strój.

I widok mężczyzny z browarem, z którym spotkaliśmy się na ścieżce z dokładnie tym samym wyrazem twarzy wpatrzeni w siebie - ja w dzierżone w dłoni piwo, on w wymemłany t-shirt – obydwoje z niemym pytaniem – JAK TAK MOŻNA O TEJ PORZE? JAK TO SIĘ MOŻE CHCIEĆ?!

Nie zadziałała aplikacja, więc nie byłam w stanie ocenić (zakładając radośnie) w jak złej formie jestem. Nie poczułam nic poza zmęczeniem, pieczeniem w gardle, bólem łydek i kolką. Spodobała mi się tylko ta cisza.

Pierwsze trzy razy były smutne, ale potem…

Potem poszłam pobiegać popołudniu. Wbrew oczekiwaniom ludzie nie śmiali się, a uśmiechali do mnie, z wyrazami aprobaty. Minęłam panią z chodzikiem i pana o lasce i poczułam ogromną wdzięczność, że mogę się jeszcze swobodnie ze sobą zmierzyć. Okazało się, że po przełamaniu wstydu nie było wstydu, a… cudowne wsparcie – grupa emerytów, która liczyła każde kolejne okrążenie, zagrzewa do walki, sugeruje, żeby odpocząć – radosnych, zaangażowanych, życzliwych. Spotykam ich, co któreś wyjście i mam wrażenie, że ich wsparcie niesie mnie ze dwa kilometry dalej i ułatwia zadanie.

Za mną 16 treningów


Po dziesięciu mąż zabrał mnie na zakupy po oddychające ciuchy, bo wracałam z biegu jak z basenu.
Po 11 nikomu nie mówiąc, prywatnie i po cichu, kupiłam pakiet startowy.
Moje małe zmagania relacjonowałam na Instagramie, trochę żeby czuć się zobowiązana, żeby pokazać, że można i co się dzieje, jak spróbujesz.
Po 12 wróciła znajoma z agencji i mówi „ING obserwował Cię cały czas. Po cichu. Przekonałaś ich”.

 

Ich? Siebie.

W nagrodę zapraszają pod swoje skrzydła. 7 października pobiegnę z tłumem. Kilka dni temu byłam w Warszawie i wzięłam udział w profesjonalnym treningu, po którym chciałam się rozpłakać i stchórzyć, przyznać, że porwałam się na szaleństwo. Jednak NIE. Daję radę wstać i wyjść o 5 biegać, biegać po ciemku, pokonywać zmęczenie, słabości, dam radę się stawić na starcie i zrobię, co mogę, żeby dobiec do mety.

Wiele się dzieje. Najwięcej w mojej głowie. Czuję się mocniejsza i pewniejsza siebie. Mam ochotę sobie zaufać i się przekonać. A potem sięgać po kolejne cele, które odsuwam, bo „nie jestem gotowa / nie powinnam / to nie dla mnie”.

Piszę Wam o tym, bo w międzyczasie dostaję morze ciepła i wsparcia. Przyda się, bo lato odeszło, a trenować trzeba 😊 Dziękuję za memy z moją gębą zagrzewające do walki, za setki wiadomości, wspólnych łez, bluzę z nazwiskiem i poczucie, że nie jestem sama.

Co się zmieniło?

W październiku, 2 dni po terminie biegu, mam wizytę kontrolną u swojego lekarza. Jeszcze nie wie, a ja może nie postąpiłam do końca rozsądnie, ale… Wróciłam do minimalnej dawki. Odstawiłam leki na uspokojenie.

Z każdym treningiem odrobinę podnosiłam sobie poprzeczkę. Nadal przeplatam bieg marszem, bo startuję przecież od zera. Konsultuję się z mądrzejszymi, słucham organizmu i… 5 okrążeń, 10...

Pierwsze 5 km, o których nie śniłam. 
6, bo patrzyła córka. 8, bo wróciłam z pracy z płaczem i było mi tak bardzo źle. 

23 września w niedzielę 9 km 300 m, bo gdzieś od szóstego tak dobrze mi się „leciało”, tak wsłuchałam się w Korteza, że dopiero mocniejszy deszcz mnie zatrzymał, a wynik zadziwił. Płakałam całą drogę do domu, płakałam, kiedy mąż próbował się dowiedzieć dlaczego i co chwilę jeszcze do późnej nocy. Tak mi bardzo było trzeba pokonać siebie i wyryczeć.

10 km pierwszy raz w życiu pokonałam 25 września. Płakałam z emocji, szczęścia, dumy i zmęczenia cały wieczór. Udało mi się? Nie! Zapracowałam i osiągnęłam.

***

Ja, Radomska. Ta, która miała nigdy nie mieć dzieci. Nigdy nie ćwiczyć, nigdy nie wyjść za mąż i biegać tylko do WC mówię: „Nie wiedziałam, ale sprawdziłam. i… Bardzo to lubię.” Żałuję, że tak późno.

Nie mam markowych dresów, ale najtańsze ciuchy do biegania z sieciówki. Mam wsparcie setek ludzi, którzy piszą do mnie, kiedy relacjonuję kolejne małe starcie. Tysiące życzliwych gestów, które ogrzewają, bo ciepła jesień odeszła w niepamięć. Kilkadziesiąt tysięcy par wpatrzonych oczu, które podgląda i obserwuje. I nieustannie tą samą myśl:


Nie wiem, czy mogę spełnić wszystkie marzenia, osiągnąć każdy cel. 
Ale sprawdzę.

A 7 października Ola z kanapy biegnie w pierwszym biegu ulicznym – Biegnij Warszawo – na 10 km pod skrzydłami ING, które sponsoruje bieg i promuje program dbania o zdrowie i #mojepowietrze. Jak profesjonalistka. Po 6 tygodniach samodzielnych przygotowań. Trochę na wyrost, ale lepiej doskakiwać do poprzeczki niż się schylać, co?Pani od wf-u z podstawówki, która wyśmiała mnie nie raz, zabijając bez litości wiarę w to, że mogę, może się udławić kluską, jak się dowie.

Samej trudno mi uwierzyć. Woah. Trzymajcie kciuki. 
A o tym, po co to całe bieganie, mam nadzieję poinformować Was w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Apeluję o zaufanie i cierpliwość, ok??

Śledźcie moje przygody na Instagramie i Facebooku 😊 Pot, śmiech i łzy 😊

A jeśli postanowicie dołączyć, niekoniecznie w biegu Biegnij Warszawo, w którym startuję 7 października, a tak po prostu, żeby trochę pomierzyć się ze sobą - dodajcie hasztag:

#pierwszykrok
#startujezradomska

Startujecie? Bo teraz mi nie uwierzycie, ale jak przebiegłam 6 km to poczułam spokój, radość i dumę, jakiej nie czułam bardzo dawno. Jakich potrzebowałam cholernie mocno, żeby znów uwierzyć. Polecam, ja, Lebioda, Jarząbek, Grażyna sportu – Radomska!

„Przenosimy niebo na ulice Warszawy”

Komentarze