Cyfrowe waluty w sieci

Wtorek 25 lutego 2014 r. na długo pozostanie w pamięci klientów, którzy zainwestowali w bitcoiny. W tym dniu jedna z największych na świecie internetowych giełd obsługujących wymianę tej wirtualnej waluty – tokijski Mt. Gox – zawiesiła działalność. Nie dało się sprzedać posiadanych tam cyfrowych monet i wypłacić zysków. Kilka dni później na stronie internetowej serwisu pojawiło się oświadczenie, w którym szefowie giełdy ogłaszają bankructwo – na skutek dziury w oprogramowaniu zabezpieczającym z kont ich klientów zniknęło 750 tys. bitcoinów. Tym samym zobowiązania Mt. Gox wobec wierzycieli przekroczyły 63 mln dolarów, podczas gdy posiadany przez giełdę majątek sięga zaledwie 37 mln dolarów. Łatwo więc policzyć, że inwestorzy, którzy zaufali japońskiemu serwisowi, stracili co najmniej połowę pieniędzy. O ile w ogóle kiedykolwiek je odzyskają, bo czeka ich żmudny proces cywilny przed tokijskim sądem.

Mt. Gox miał problemy z wiarygodnością już od kilku tygodni – na początku lutego zawiesił możliwość dokonywania wypłat, choć handel wciąż był możliwy. Całkowite zaprzestanie działalności jest ostatnim etapem finansowego dramatu, którzy przeżywali klienci, jeszcze niedawno mający nadzieję na krociowe zyski. A było ich wielu, bo wykres wartości wirtualnej waluty w 2013 roku przypominał jazdę na górskiej kolejce w wesołym miasteczku. W mediach pojawiło się sporo historii bitcoinowych milionerów, co z kolei dodatkowo nakręcało amatorów łatwych zarobków i windowało kurs do niebotycznych rozmiarów.

Złote góry

W styczniu ubiegłego roku za jednego bitcoina (symbol BTC) płacono równowartość 20 dolarów amerykańskich, podczas gdy już na przełomie listopada i grudnia było to nawet 1000 dolarów. Potem przyszło gwałtowne załamanie – kurs w ciągu zaledwie dwóch tygodni spadł o połowę, aby za chwilę znów piąć się w górę (w chwili gdy piszę te słowa, na początku marca br. 1 BTC kosztuje 600 dolarów). Takie zyski mogą podziałać na wyobraźnię.

Upadek Mt. Gox jest bolesny dla jej klientów, ale paradoksalnie zwiększył zainteresowanie innymi wirtualnymi walutami. Bo bitcoin nie jest jedyny – chętni do inwestowania mogą kupować Ripple, Litecoiny, Peercoiny, iCoiny, nawet sexcoiny. Strona podająca notowania internetowych pieniędzy śledzi ich setkę (http://coinmarketcap.com/). Ich kapitalizacja – czyli wartość rynku wynikająca z pomnożenia ilości sztuk monet danego rodzaju przez ich aktualną wartość – przekracza setki milionów dolarów (8 mld dla bitcoina oraz 1,6 mld dla drugiego pod względem popularności Ripple). Ostatnie waluty na liście ledwo przekraczają swą kapitalizacją 100 tys. dolarów – czyli wartość wszystkich jednostek, będących w wirtualnym obiegu, równa jest cenie niewielkiego mieszkania w centrum Warszawy. Zainteresowani - a według informacji „Bloomberg BusinessWeek” Polacy są wśród tych klientów na świecie, którzy wykonują najwięcej transakcji wirtualnymi walutami - nie mogą narzekać na brak możliwości wyboru.

Cyfry zamiast złota

Bitcoiny, Litecoiny i inne pomysłowo nazwane waluty w sposobie działania przypominają znane nam dolary, złotówki i euro. Aby zrozumieć ich ideę, należy cofnąć się w miejscu i czasie do początków pieniądza, czyli na wybrzeża Morza Śródziemnego i Egejskiego, prawdopodobnie do VI wieku p.n.e. W tym czasie handel w większości odbywał się na zasadzie wymiany – za krowę można było dostać na przykład 12 worków ziarna, przy czym transport jednego i drugiego na większe odległości był kłopotliwy. Stąd pojawił się pomysł, aby prawdziwy towar zastąpić symbolem – który byłby dowodem własności krowy lub worków ziarna. Niektórzy naukowcy przypisują wynalazek pieniądza kupcom Fenickim. Inni uważają, że narodził się nieco wcześniej na terenie królestwa Lidii (dziś Turcja) lub wyspie Egina.

Symbol wartości i własności w handlu musiał być trwały. Od początku dobrym wyborem wydały się metale: żelazo, srebro, miedź, wreszcie złoto, bo trudno się je wydobywało, było ich niewiele i same w sobie były cenne (dały się przetopić np. na ozdoby). Potem przywilej wytwarzania i wprowadzania pieniędzy do obiegu zastrzegli sobie władcy, co pozwalało im zachować kontrolę nad gospodarką podległych ziem. Dziś waluty danego kraju są gwarantowane przez władzę kraju – mamy pewność, że przynajmniej na jego terenie uda nam się zawsze wymienić symbol na namacalny towar. Oczywiście im silniejsza gospodarka kraju, im bardziej wiarygodna władza, tym pewniejsza waluta, stąd na całym świecie popularnością cieszą się amerykańskie dolary, europejskie EUR, japońskie jeny i franki szwajcarskie.

Wirtualne waluty w sieci starają się kopiować realne, choć nie we wszystkim. Ich twórcy szczycą się na przykład tym, że pozostają niezależni od polityków i władzy, opiekę nad walutą powierzając założonym w tym celu publicznym fundacjom. Za to sposób ich wytwarzania przypomina nieco wydobywanie złotego kruszcu w średniowieczu (nazywa się nawet odpowiednio: kopaniem). Aby powstała jedna wirtualna moneta, nasz komputer po podłączeniu do internetu musi rozwiązać serię bardzo skomplikowanych zagadek matematycznych. Im większe zapotrzebowanie na daną walutę, tym trudniejsze stają się obliczenia, które trzeba wykonać, aby dostać nagrodę w postaci monety. Na rozwiązanie zagadki jest bardzo mało czasu i jeśli nasz komputer z nią sobie nie poradzi – zabawa zaczyna się od nowa. W ten sposób – niejako naturalnie – ograniczany jest przypływ nowych monet na rynek. I dzięki temu utrzymuje się cena tych, które już udało się wykopać.

Każda wirtualna moneta to tak naprawdę unikalny kawałek programistycznego kodu, zapisany w specjalnym pliku, który przechowywany jest w wirtualnym portfelu. Logujemy się do niego tak, jak do zabezpieczonego hasłem serwisu internetowego. Te pliki można kupować i sprzedawać, tak samo jak realne banknoty i monety. Podobnie jak w rzeczywistym świecie – im większy popyt na daną walutę, tym większa szansa, że jej kurs wzrośnie (to właśnie stało się z bitcoinem, który w 2013 roku był masowo kupowany przez inwestujących). Zanim jednak zdecydujemy się inwestować w ten sposób nasze prawdziwe pieniądze, warto pamiętać o podstawowych zasadach ostrożności:

Po pierwsze – dyskusyjne jest, czy należy to nazywać „inwestowaniem”, czy bardziej hazardem. Skoki kursów wirtualnych walut dziś są tak wysokie, że można błyskawicznie zarobić lub stracić bardzo dużo. To typowa spekulacja, tym bardziej, że cena elektronicznej waluty na dziś w bardzo małym stopniu zależy od realnej siły realnej gospodarki, cen ropy itp., a bardziej od plotki na Twitterze czy doniesień mediów.

Po drugie – pamiętaj, że w przeciwieństwie do euro czy dolara, czy nawet polskiej złotówki, wirtualnymi monetami można wciąż zapłacić w niewielu miejscach (głównie przy zakupach internetowych). Oznacza to, że większość operacji, jakie można z nimi wykonać, polega właśnie na kupnie monet (lub ich wydobyciu) a potem odsprzedaniu z zyskiem za euro czy dolary.

Po trzecie – sprawdź pięć razy wiarygodność firmy, której powierzasz swoje pieniądze, czytaj komentarze internautów, wybieraj te serwisy, które mają sporo klientów i nimi się chwalą. Pamiętaj, że tam gdzie zyski są duże i spora anonimowość, szybko pojawiają się podejrzane indywidua i pralnie brudnych pieniędzy.

Po czwarte -Przypadek Mt. Gox każe również przestrzegać przed trzymaniem wszystkich wirtualnych monet w portfelu na jednej giełdzie. Nawet dużej.

Po piąte – i najważniejsze – pamiętaj, że do handlu wirtualnymi monetami stosuje się tą samą zasadę, jak do wszystkich innych inwestycji spekulacyjnych (dzieł sztuki, kontraktów terminowych, ryzykownych operacji na giełdzie). To znaczy, że uznaje się ryzyko za ogromne. Nigdy nie należy inwestować w ten sposób wszystkich oszczędności – choćby obiecywano olbrzymie zyski – co najwyżej niewielką ich część, pamiętając o możliwości całkowitej straty. Ryzykowne inwestycje należy zawsze zrównoważyć bezpiecznymi (lokaty, obligacje itp.).

 

Źródło zdjęcia: iStockphoto.com