Łatwo wyobrazić sobie miejsce, w którym nie trzeba się rozliczać z Urzędem Skarbowym i nikt nie płaci podatku VAT? Wielu z nas nie musi sobie wyobrażać, bo dobrze taki kraj pamięta. To nie kraina ze snów – to Polska sprzed ćwierć wieku. Choć teoretycznie wszyscy byli milionerami, wcale nie była to kraina mlekiem i miodem płynąca.
Milionerów uczyniła z nas szalejąca hiperinflacja. Pracując na podrzędnym stanowisku pensję pobierało się w wysokości kilku milionów złotych. I tyle zostawiało się w sklepie w czasie zakupów. Rozliczać podatku nie trzeba było, bo obowiązywało coś, co przypominało podatek liniowy – zakład pracy odprowadzał do budżetu odpowiedni procent z funduszu płac. Zamiast podatku VAT, był zaś podatek obrotowy.
Przypominamy trzy kroki milowe, które sprawiły, że z kieszeni zniknęły nam miliony, a tysiącami, które nam zostały, dzielimy się z fiskusem, a na paragonach widnieje stawka podatku VAT.
Radykalne zmiany w systemie podatkowym wynikały ze zmian w gospodarce – po przełomie 1989 roku, tzw. reformach Balcerowicza, gospodarka planowa stopniowo oddawała pola rynkowej. Dotychczas prawie każdy pracował w państwowej firmie, prywatni przedsiębiorcy stanowili niewielkie grono, można by rzec elitę – również finansową. Dla nich był stworzony osobny system rozliczeń.
Pracobiorcy w postsocjalistycznych zakładach nie musieli zawracać sobie głowy podatkami aż do 1992 roku. Był to pierwszy rok, za który trzeba było się rozliczyć na początku 1993 roku. Wtedy każdy zetknął się z formularzem i na własnej skórze poczuł, że jego wypłata jest opodatkowana. Wcześniej po prostu jedna piąta zakładowego funduszu płac szła do fiskusa. Bez żadnych ulg i odliczeń.
PIT-owy debiut wypadł nieźle. Żadnej katastrofy nie było, choć zamieszania sporo. Wielu podatników rozliczyło się po terminie, bo późno dostali PIT-y 11 od pracodawców. Później musieli uporać się z wypełnieniem 10-stronicowej deklaracji. Pamiętajmy, że nie było wtedy programów do rozliczania PIT-ów, ba – większość ludzi nie miała komputerów, o internecie nie wspominając.
Instrukcja do wypełnienia zeznania odstraszała podobnie, jak sam formularz. Okazała się pomocna dla nielicznych.
- Nikogo nie ukarałem za zbyt późne złożenie deklaracji podatkowej. Pomagaliśmy też w wypełnianiu PIT-ów, niekiedy urzędnicy wypełniali je za podatników. Szczególnie, gdy przychodziła starsza osoba, nie mogliśmy przecież jej ukarać, że pojawiła się po terminie i ze źle wypełnionym formularzem – wspominał na łamach Money.pl Dariusz Pietrzykowski, wówczas naczelnik Urzędu Skarbowego Wrocław Psie Pole.
To, że nie było organizacyjnej katastrofy nie oznacza, że wszyscy przyjęli nowe zasady ze zrozumieniem. W tej samej publikacji Hubert Mikołajczyk z departamentu podatków bezpośrednich Ministerstwa Finansów opowiada, że do jego resortu przychodziło rocznie po dwa, trzy tysiące listów. Bywało, że ludzie w nich pytali, "czy ja jestem złodziejem, że każe mi się płacić podatki".
- Głównie w tym tonie ludzie pisali. Ewidentnie podatek traktowali jako karę na nich nałożoną – wspominał w 15 rocznicę wprowadzenia rozliczenia PIT Mikołajczyk.
Życie z PIT-ami zaczęliśmy ze stawkami 20, 30 i 40 procent. Przez 25 lat doczekaliśmy się paru zmian. Najpierw podwyżki podatków za 1994 rok do 21, 33 i 45 proc., a następnie obniżek, które doprowadziły do 19, 30 i 40 proc. płaconych od 1998 roku. Największą zmianą – zaplanowaną przez koalicję PiS-Samoobrona-LPR w 2007 roku, a wprowadzoną od 2009 roku już przez PO-PSL – była likwidacja drugiego progu i obniżenie pozostałych. Tak zostało do dziś – podatnicy, którzy wcześniej płacili 19-procentową daninę, płacą 18-procentową, ci, którzy wpadali w drugi próg podatkowy, zostają przy 18 procentach, a najbogatsi zamiast 40 procent odprowadzają 32.
Rewolucję obiecywała Platforma Obywatelska lansując 15-procentowy podatek liniowy. Jednak na przedwyborczych hasłach się skończyło.
1993 rok był pełen „nowinek”. Parę miesięcy po rozliczeniu pierwszy raz w życiu PIT, społeczeństwo w sklepach zaczęło zostawiać kolejną daninę. Do cen został doliczony podatek od towarów i usług. Choć płaci go ostateczny odbiorca opodatkowanego dobra, to tu jednak ciężar rozliczeń spadł na przedsiębiorców. Zamiast płacić podatek obrotowy, zaczęli płacić VAT.
Do dziś to wraz z akcyzą najważniejszy dla budżetu państwa podatek. Jak ważny był w 1993 roku? Zdaniem jego twórcy, Witolda Modzelewskiego, bez jego wprowadzenia nastąpiłby krach finansów, z którego wychodzilibyśmy latami.
Choć dziś już nikt nie neguje konieczności istnienia VAT-u, to jednak sama ustawa uchodzi za koszmarną. Pół tysiąca razy nowelizowana i przy tym często komplikowana powoduje, że z jej stosowaniem mają problem nie tylko przedsiębiorcy, ale i urzędnicy skarbowi. Dzięki jej ułomnościom powstają i upadają fortuny. Jak choćby słynna sprawa Romana Kluski i jego firmy Optimus.
W 2002 roku został okrzyknięty przestępcą i aresztowany. Zarzucano mu wyłudzenie kilkudziesięciu milionów złotych właśnie z podatku VAT. Ostatecznie zarzutów sąd nie potwierdził, okazał się niewinny i dostał odszkodowanie w wysokości… pięciu tysięcy złotych. Po prężnie niegdyś działającej firmie Optimus zostało jednak wspomnienie.
Na tle tego, jak ustawa jest napisana, dyskusje, ile powinny wynosić stawki VAT, wydają się mało znaczące. Jednak szerokim echem odbiła się podwyżka podstawowej stawki od 2011 roku z 22 do 23 procent. Ówczesny premier Donald Tusk konieczność podwyżki tłumaczył ogólnoświatowym kryzysem finansowym i obiecywał, że wprowadza ją tylko na trzy lata. Złośliwi, co roku obchodzą rocznicę nieobniżenia stawki VAT do 22 proc. W tym roku będzie trzecia. Wszystko wskazuje na to, że 23 proc. zostanie z nami już na długo.
Każdy wie, co to jest inflacja, wielu pamięta hiperinflację z przełomu lat 80. i 90. Najszybciej złoty psuł się w 1990 roku. Inflacja wynosiła wtedy kilkadziesiąt procent miesięcznie! Naprawdę duże znaczenia miało to, czy coś kupowało się na początku czy pod koniec miesiąca. Ceny zmieniały się bowiem z dnia na dzień. I to dosłownie. W skali całego 1990 roku inflacja wyniosła niemal 600 procent! Wtedy nikt sobie nie wyobrażał, że kiedykolwiek będziemy się borykać z deflacją.
W szaleńczym tempie rosły ceny, ale i pensje. Z obiegu zniknęły banknoty 10 i 20 złotowe. Za 50 zł nie dało się nic kupić. Najwyższy nominał miał banknot z podobizną Paderewskiego – 2 mln zł. Gdyby nie przeprowadzono denominacji, średnia krajowa wynosiła by dziś 40 mln zł. Za bułkę płacilibyśmy 5 tys. zł.
I tak od 1 stycznia 1995 roku 100-złotowy banknot z Waryńskim zastąpiła jednogroszowa moneta. Jednozłotowa moneta zastąpiła papierowe 10 tys. zł z Wyspiańskim. Przez pierwsze dwa lata obowiązywały stare i nowe pieniądze, sklepy musiały podawać ceny w starej i nowej walucie.
Natomiast na kontach w bankach od razu, od 1 stycznia pojawiły się nowe złote. W 1995 i 1996 bywały paradoksalne sytuacje. Klient banku likwidując lokatę na tysiąc złotych, mógł w kasie otrzymać 10 mln starych złotych. I odwrotnie – przyniósł 10 mln zł, a na lokacie miał tysiąc nowych złotych. W okresie przejściowym najczęściej jednak operowano jednocześnie dwoma rodzajami banknotów, zatem aby założyć lokatę na tysiąc złotych klient banku przychodził np. z 6 mln starych złotych i do tego miał 400 nowych złotych. Z zakupami było podobnie, ale o dziwo nie rodziło to dużych komplikacji. NBP denominację poprzedził szeroką kampanią informacyjną.
Z perspektywy tego, co wydarzyło się w pierwszej połowie lat 90., wszelkie dzisiejsze rozterki, ile powinna wynosić kwota wolna od podatku, co zrobić, aby paro-procentowa inflacja zastąpiła deflację, czy kiedykolwiek wrócimy do 22-procentowego VAT-u – choć są bardzo istotne – wydają się tylko szczegółami do dopracowania.
Źródło zdjęcia: fotolia.com
Aby dodać komentarz, musisz się zarejestrować. Jeśli jesteś już zarejestrowany, zaloguj się. Jeśli jeszcze się nie zarejestrowałeś, zarejestruj się i zaloguj.